Lizzie, wstając.
Telefon zadzwonił, kiedy była w kuchni. Gilly meldowała (zgodnie z umową, bez względu na to, czym Lizzie lub Christopher zajmowali się w danej chwili, ważne informacje na temat dzieci miały absolutne pierwszeństwo), że Edward zaraził się od Sophie i teraz obojgu rośnie temperatura. - Ile mają? - spytała Lizzie, gotowa zdjąć fartuch i natychmiast jechać. - Trzydzieści osiem i cztery. Nie ma powodów do niepokoju. - Gilly zamilkła na chwilę, bo znała dobrze Lizzie. -Absolutnie nie musisz rzucać wszystkiego i gnać na sygnale. - Mogę z nimi porozmawiać? - Śpią. Bolała ich trochę głowa i drapało w gardle, ale nie mieli torsji, zesztywnienia karku ani wysypki. Zwykła infekcja kataralna. - A Jack? - Tb pytanie zawsze nasuwało się samo, czasem, jak sobie uświadamiała, kosztem pozostałych dzieci. - Na razie nic mu nie jest. Ale pilnuję go cały czas, mimo że tego nie lubi. - Jesteś wspaniała, Gilly. Zawiadomiła Christophera, spytała go o zdanie i po namyśle przyznała mu rację: nie ma sensu pozbywać się gości z powodu głupiego przeziębienia, byłaby to gruba przesada. I zaczęła podawać filet de boeuf Saint-Germaine. Atmosfera wyraźnie się potem popsuła, o co Lizzi mia-ła do siebie pretensje, ale nie potrafiła się przełamać. Przynajmniej jedzenie okazało się wyśmienite i w ciemnych oczach Allbeury'ego widziała błyski zadowolenia, nie mogła jednak oderwać myśli od dzieci; może to bez sensu, ale gdyby nie Christopher, siedziałaby teraz przy nich. W gruncie rzeczy, oczy Allbeury'ego, podobnie jak reszta jego osoby, były jedynymi (poza telefonem od Gilly) aspektami wieczoru, które wywarły na niej jakieś wrażenie. Christopher podkreślał już wprawdzie hojność ich gościa dla HANDS, nie wspomniał jednak, jak bardzo przystojny jest prawnik i ile ciepłego zainteresowania kryje się w tych oczach koloru płynnej czekolady. Zainteresowania mną, pomyślała nagle Lizzie i zrobiło się jej gorąco. Wiedziała, że ma rację. Swobodny i uważny wobec wszystkich, Allbeury traktował ją z nieco większą delikatnością, jakby zdawał sobie sprawę, że Lizzie myślami jest daleko od gości, ale bynajmniej nie czuł się tym urażony. - To był cudowny wieczór - rzekł później przy drzwiach, uparłszy się, że odwiezie mocno już zawianą Su-san do domu. - Ty to masz szczęście, chłopie!